Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/71

Ta strona została przepisana.

na wzgórku zdawało się, że usłyszał jej głos, ten głos dziwny, który tak prosto idzie do serca, do głębi duszy, który słyszał w obozie i w bitwach...
Nigdy, nawet przed krwawą walką, nie doznał podobnego, jak teraz, uczucia. Tam mógł tylko życie stracić i nic więcej — tu mógł stracić więcej niż życie, bo całe szczęście swoje, bez którego życie mogło tylko być długą, okropną katuszą.
Przypomniał sobie tu chwilę, gdy wychodzącemu do obozu śpiewano w kościele Veni Creator, a on na stopniach ołtarza przysięgał miłość i wierność biednej Ojczyźnie... Przy tym ślubie obaczył po raz pierwszy kobietę, która tak dziwnemi oczyma spojrzała na niego, że odtąd nie mógł tych oczu oderwać od siebie, ani się ukryć przed niemi. Dzisiaj obaczy znowu tę kobietę...
Cóż mu powie dzisiaj ta kobieta? Czy powie mu, że zostanie jego nazawsze, czy spojrzy na niego wzrokiem zdziwionym, jakoby chciała powiedzieć:
— Kto jesteś? Nie znam cię! Zapomniałam o tobie!
Na tę myśl ostatnią wzdrygnął się, zimny dreszcz przebiegł po nim. Zdawało mu się, że widzi tam, w ciemnościach, jakieś potworne, szydzące z niego postacie, które urągają się z jego marzeń, tak długo karmionych.
Wiatr jesienny łamał suche gałęzie, zrywał zżółkłe liście i miotał niemi po wzgórzu. Czasami przyniósł szczekanie psa, czasami jakiś jęk głuchy,