Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/73

Ta strona została przepisana.

Kilka chwil trwało grobowe milczenie. Z głuchym jękiem przeciągał wiatr wąwozem. Łuna od pochodni zbliżała się coraz więcej, oświecając krwawem światłem w sposób fantastyczny stare parkany, małe domki ogrodników, stojące samotnie tu i owdzie przy drodze drzewa, ogołocone z liści, z sterczącemi, nagiemi konarami.
Nagle ustał turkot, światła stanęły w miejscu. Nikt nie krzyknął, nikt nie zawołał.
Czterech laufrów z pochodniami stało nieruchomie, jak posągi. Przy każdym z nich był wąsaty jakiś człowiek w krótkim kontuszu, z szablą przy boku i silną ręką trzymał go za gardło.
Dalej, za lauframi, stała, jak wryta, czterokonna kareta. Przy każdym koniu stał także wąsaty człowiek i wprawną ręką trzymał wędzidło. Dwóch było przy przednich kołach, a każdy z palcem an cynglu olbrzymiego pistoletu groził woźnicy śmiercią, jeśli wodzami ruszy lub batem machnie. Za karetą dwóch w żylastych rękach trzymało służącego.
Wszystko to odbyło się tak nagle i tak cicho, że siedzące w karecie kobiety zrazu nic nie spostrzegły. Krystyna była cała we łzach. Szlochała głośno i twarz całą zasłoniła chustką. Szybką, jak błyskawica, myślą przebiegła dzieje marzeń swoich kobiecych, zakończone dzisiaj oświadczeniem starego człowieka, który ją chciał poniżyć do prostej zalotnicy.