Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/75

Ta strona została przepisana.

Starościna spostrzegła pierwsze nagłe zatrzymanie się karety. Spuściła okno i wyjrzała.
Cóż to za obraz przedstawił się jej oczom? Nie wierzyła zrazu, czy to sen, czy jawa.
Kareta otoczona była dzikiemi postaciami. Światło pochodni dziwnie malowniczo oświecało cały ten obraz.
Do karety zbliżało się w tej chwili kilku ludzi. Jeden z nich z sumiastym wąsem, w czerwonej, na plecy zwieszonej konfederatce, niósł pochodnię, którą wziął z ręki skamieniałego laufra. Drugi był rumiany, ze spokojnym uśmiechem, z łagodnością w oczach. Trzeci miał krok niepewny, trupią bladość na twarzy i oczy czarne, mocno iskrzące. Czarny zarost na twarzy, smagława cera i biała konfederatka z żółtym barankiem podnosiły jeszcze tę bladość.
— Jaśnie wielmożna pani starościno — ozwał się rumiany, uchylając czapki — impedymenta różnorakie nie dozwoliły, aby te słowa wyrzeczone byty more antiquo w spokojnej, jasno oświetlonej komnacie, słowa, które są tem większej wagi dla człowieka, że stanowią najważniejszą dobę życia ludzkiego. Słowa te bowiem albo łączą dwa serca, afektem wieczyście z sobą związane, albo odpychają je od siebie, jak nielitościwy Boreasz odpycha dążące od południa chmury...
Chciał jeszcze dalej kontynuować harangę swa-