Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/81

Ta strona została przepisana.

niego, życzyli mu szczęścia i splendoru, jaki z tego małżeństwa spadnie na potomnych Korwinów.
Nawet starościna Taida zbliżyła się do mich i drobną swoją rączką rozsypywała przed nimi najwonniejsze kwiaty życzeń i wynurzeń prawdziwej przyjaciółki. Wojewodzic nie był także ostatnim. Widać było z jego twarzy, że może najszczerzej życzył narzeczonym. Stwierdziły to spojrzenia jego na starościnę Taidę, które zdawały się cieszyć tem, że poczciwy Janusz uwolnił go od nakazanych przez ojca zalotów, do których wcale nie miał ochoty.
Kiedy tak wszyscy szczęśliwej parze życzenia swoje składali, siedział wojewoda we framudze okna i rozmawiał nader uważnie ze swoim towarzyszem, który, sądząc po dekoracyach, był znacznym dygnitarzem.
Wojewoda nie miał na twarzy żadnego zmartwienia, jakiegoby tam szukać chciano z powodu niefortunnej sceny w cieplarni. Niktby nawet nie poznał, aby ten człowiek przed chwilą doznał jakiegoś żywszego uczucia.
Ta sama twarz, biała, jak wapno, te same małe wiecznie uśmiechnięte oczy, ta sama troskliwość w poprawianiu żabotów i manszetów. Nic się tam nie zmieniło, nic nie mówiło, że ten człowiek dopiero co przeszedł przez małą katastrofę.
Towarzysz wojewody, z którym tenże rozmawiał, miał na sobie frak z grubej jedwabnej materyi,