Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/9

Ta strona została przepisana.

trzyło na pustą i cichą ulicę. Należało ono do małej izdebki odźwiernego, zamaskowanej wysokim parkanem. Przy bramie wisiał duży młotek na żelaznym łańcuchu, którym mógł gość zakołatać, jeśli wstępu do pałacu żądał.
Otóż pałacyk ten był już dzisiaj od zmroku jasno oświecony. Liczna służba biegała po komnatach. Jedni zapalali jeszcze świeczniki, inni ustawiali sprzęty w należytym porządku, lub dmuchając na fajerki, odświeżali powietrze bursztynem i ambrą.
W głównym salonie, którego ściany wybite były czerwonym adamaszkiem, przechadzała się pani kasztelanowa. Była to osoba sędziwa. Wysoka, chuda, z olbrzymią fryzurą pudrowaną, postępowała zwolna, oglądając wszystko bacznem okiem. Za nią, nachylony z uszanowaniem, szedł zwolna stary szlachcic, z siwym, na dół spuszczonym wąsem. Był to marszałek dworu. Słuchał on jeszcze ostatecznych rozkazów pani kasztelanowej, aby potem, jak wódz pełnomocny, odbyć całą kampanię z zadowoleniem najwyższej władzy. Wszystko, co kasztelanowa powiedziała, było u niego mądre, konieczne, naturalne.
Sędziwa kasztelanowa przesunęła się zwolna, jak „matka rodu Dobratyńskich“, przez szereg komnat, pożegnała przy ostatnich drzwiach marszałka skinieniem ręki i weszła do małej alkowy, przystrojonej wiszącemi po ścianach festonami.
W alkowie tej siedziała przed zwierciadłem