upragnieniem, jak na zwierza upatrzonego. Młode panienki wzdychały skrycie do jego nazwiska, wnosząc o roskosznych zaszczytach i honorach, jakie je spotkaćby mogły, gdyby im dał swoje nazwisko, swoje koligacye i znajomości ze znakomitemi domami wielkiego świata.
Podkomorzyc jednak nic nie wiedział, o drugich nie chciał wiedzieć. Tkwiła w nim zawsze duma rodowa, która odpychała go od zbyt pospolitych nazwisk. Zawsze jeszcze wyobrażał sobie, że może znaleść jaką posażną pannę z równego sobie rodu, a nadzieja ta zwiększała się po każdém w niższéj sferze odniesioném zwycięstwie.
Naturalną więc rzeczą było, że odurzony taką nadzieją z góry patrzał na mizdrzące się do niego ciotki, i stryjenki, a nie słyszał wcale sekretnych westchnień, wykarmionych dobrze na kukurydzy panienek, których nazwiska umiał nader dowcipnie przekręcać w sposób najpocieszniejszy.
Mimo to fakt był faktem, że wiele serduszek na tym wieczorze żywiło się tajemném marzeniem, że przecież kiedyś je pojmie i zrozumie i gorącym pragnieniom zadość uczyni.
Nowina jednak rzucona przez niego w osłupiałe towarzystwo, że bliska krewna jego, pani szambelanowa ma milion w gotowiźnie, a ten milion prawdopodobnie dostanie się jéj wnuczce, która ma być piękną jak anioł
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/131
Ta strona została przepisana.