Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/147

Ta strona została przepisana.

— O te płaszczyzny nie są tak nudne, jak sobie panowie w mieście wyobrażacie, odpowiedziała za nią opiekunka, stepy mają swoją poezyą... nie prawda Adelaido? Ten monotonny szum wiatru, który ciągnie jak fala po błoniu, to mgła biała, która powoli odrywa się od łąk, ogrodów i buzanów... prawda Adelaido?
Adelaida ruszyła się znów na krześle i uśmiechnęła się. Achil myślał w téj chwili o czarnéj ziemi nadbohskiéj myślał, o czterech krociach — prawdopodobnie gotówki... spojrzał po raz trzeci na Adelaidę, a teraz wydała mu się nawet piękną! każda Angielka pozazdrościłaby jéj téj białości i tych na pozór apatycznych rysów twarzy...
— Móże pan przyjdziesz jutro do nas na wieczorek en famille, rzekła opiekunka.
Achil przyrzekł i skłonił się, bo obaczył kogoś, z kim chciał słowo pomówić. Był to właśnie jakiś szlachcic ze stron nadbużnych. W drodze do tego szlachcica, złapał go podczaszyc za połę i zapytał:
— Cóż ty z tą martwą maseczką tak wiele rozmawiałeś?
— Panna Adelaida zyskuje bardzo wiele przy bliższem poznaniu! odpowiedział Achil.