Mówiono, że ten szczególniejszy apetyt do zakazanych owoców wpędziły w grób pierwszego męża, który w żaden sposób nie mógł zgodzić się na jéj teoryę serca, która szczęściu małżeńskiemu nic szkodzić nie powinna.
Pozbywszy się niezdarnego hreczkosieja, który nie stał na wysokości jéj wyobrażeń, wybrała sobie człowieka, który sam nabroiwszy wiele, był na stare lata dla innych wielce pobłażliwym. Ta pobłażliwość jednak była dla niéj istną karą, bo odbierała najdrastyczniejszym sytuacjom życia, cały ich urok.
Stary pułkownik bowiem, gdy widział, że jego obecność komuś trzeciemu zawadzać może, spokojnie zapalał fajkę i wychodził na świeże powietrze, lub na arcaby do generała. Wróciwszy o nic nie pytał, i nikomu nic nie wyrzucał.
Ten spokój męża, brak wszelkiéj podejrzliwości i ta nadzwyczaj subtelna wyrozumiałość zabijały żonę. Ona chciała dręczyć się trwogą i obawą, chciała drzeć o każdą wykradzioną chwilkę, wzbronionego szczęścia — chciała okazać innym wielkość swojéj ofiary i gwałtowność porywającego ją uczucia... a na to wszystko nie było żadnéj miary.
Mąż się za nic nic gniewał, o niczem nie chciał wiedzieć, na nic nie chciał patrzyć. Owoc zakazany tracił swój najlepszy przymiot, przez który jedynie powabnym się staje, A tu nikt go nie zakazywał, wolno
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/158
Ta strona została przepisana.