nych akcesoryów, jeżeli Stefan, jak to pannie obiecywał, zechce mieszkać w stolicy...
— Que diable! To sprawa niemiła! Trzeba wielkiéj zręczności do wycofania się...
— Stanisław najlepiéj sobie poradził. Upatrzył sobie bogatą rzeźniczkę, chodził codziennie na kiszki i flaki...
— Que dites-vous! I miałby się z rzeźniczką żenić? Cóż to by był za dom dziwny!
— I owszem! Mielibyśmy najlepsze szynki i kiełbasy po postnym obiadku u Wojewodziny!
Tutaj otworzyły się drzwi. Do pokoju wszedł niski, okrągławy człowieczek z błyszczącemi brylokami na brzuchu. Niegdyś był może brunetem, dzisiaj przebijającą siwinkę nacierał jakiémś czernidłem, a wychylającą się nieprzyzwoicie łysinę zasłaniał starannie długiemi kosmykami włosów nagarniętemi aż gdzieś z boku.
Mimo to z rumianéj, świecącej się twarzy przybyłego gościa widać było, że w skrytych marzeniach swoich jeszcze do młodzieży się liczył, chociaż napozór z wielką ostentacyą ten przymiot od siebie odpychał, nazywając się zawsze starym. Nie lubił jednak, jeżeli inni tym przymiotnikiem go nazywali. Wtedy nawet był impetyczny.
— Kubaś, Kubaś! wołali wszyscy na wyścigi powstali, aby przyjaciela uściskać.
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/16
Ta strona została przepisana.