słoniła nader malowniczo jedną nóżkę, która dziwnie różowym blaskiem świeciła przez przezroczystą, ażurową tkaninę...
Podkomorzyc zaczął coś mówić... błagać... pułkownikowa nie słyszała... miękkie poduszki zasłoniły jéj uszy... pochylił się nad nią, podwoił swoje prośby, aby go słuchała... wreszcie ukląkł, aby jéj do samego ucha powiedzieć...
I zdawało mu się, że w téj chwili zapomniał o swojem nieznośnem ubóstwie, tak rażąco przez szambelanowę wypowiedzianem... zapomniał o wszystkich swoich zawodach w życiu... i chciał aby ich już żadnych nie było!...
W téj chwili właśnie, przechodził ulicę Miodową okryty czarnym płaszczem mężczyzna, a widząc światło w salonie i w pokoju przybocznym, wyjął z kieszeni zegarek i przycisnął sprężynę.
Zegarek wybił godzinę drugą. Mężczyzna zatarł ręce i z pewnem zadowoleniem poszedł daléj.
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/175
Ta strona została przepisana.