Po wyjściu Bernarda panowało na poddaszu niejaki czas głębokie milczenie. Szambelanowa niby czytała w Żywotach świętych, Terenia jednak spostrzegła, że jéj oczy ciągle na jedném słowie spoczywają. Oczy zaś Tereni nie mogły w téj chwili na niczém dłużéj spocząć. Przerzucała je z jednego przedmiotu na drugi, z drugiego na trzeci, na czwarty i piąty, ale wszystko to nie pomogało. Jakiś widoczny niepokój trapił jéj serduszko.
— Ciekawa jestem, wyszepnęła cichym głosem, od kogo był ten posłaniec!
Szambelanowa spojrzała na nią z ukosa po za okulary, pomyślała chwilkę i rzekła:
— Przecież ludzie tysiączne mają interesa! Może jaki kolega, może dawny przyjaciel...
— Przecież taki przyszedłby do niego na poddasze! Jakże to można wywoływać sobie kogoś na miejsce neutralne... tak zwołują się tylko nieprzyjaciele!... A ja
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/189
Ta strona została przepisana.
XXVIII.