wątpię, dodała jeszcze ciszéj, aby pan Bernard miał nieprzyjaciół!...
Szambelanowa spojrzała z uwagą na Terenię. Pomyślała chwilkę, a potem rzekła:
— Ja także sądzę, że pan Bernard nie powinien mieć nieprzyjaciół. Pracowity, prawy człowiek, a co największa, umie być ubogim. A to znaczy więcéj, niżeli bogactwo! Ojciec miał fortunę, a syn jéj nie ma, ale ma cnoty ubogich.
Po tych słowach nastąpiło znowu milczenie. Szambelanowa czytała daléj w żywotach świętych, a Terenia rysowała.
Po niejakim czasie dały się słyszeć szybkie kroki Bernarda po schodach. Szambelanowa zatrzymała się w czytaniu, Terenia sparła ołówek na papierze i obydwie niespokojnie na drzwi spojrzały.
Otworzyły się drzwi, wszedł Bernard. Miał twarz nadzwyczaj ożywioną. Była ona rozpromieniona jakby dobrą jaką nowiną, a równocześnie przebijał się na niéj jakiś smutek głęboki.
Długo stał na środku pokoju i nie wiedział, czy ma się zdecydować na radość, czy na smutek. Patrzał na Terenię a smutek przeważał, patrzał na szambelanowę, a jakaś dziwna radość opromieniła mu lica.
Po niejakiéj walce wewnętrznéj, rzucił na Terenię błagalne spojrzenie, jakby prosił przebaczenia, i ozwał się:
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/190
Ta strona została przepisana.