cność podczaszyca nie przeszkadzała temu porządkowi. Wszyscy śpiewali tę pieśń, Elżbieta i Anuśka, do których również i podczaszyc przyłączyć się musiał.
Dziwnem a nawet śmiesznem wydało się podczaszycowi to stękanie kościelne, ale wszedłszy raz na poddasze nie mógł wyłamać się z pod powszechnéj reguły. Tylko czasami przychodziło mu do głowy, coby to na to wielki świat powiedział, gdyby go ujrzał śpiewającego pieśni kościelne ze staremi babuniami, sługami!... Wtedy krew uderzała mu do twarzy i tylko nadzieja miliona trzymała go w tym arcyniewygodnym pokoiku!...
Do tego jeszcze były inne umartwienia. Szambelanowa zapraszała go często na obiadek i na kołduny. Po takim traktamencie wypadał podczaszyc jak szalony z poddasza i szukał czem prędzéj oddziaływaczy na to co jadł i co widział!
Wszystko to jednak nie zbiło go z toru, którym postępywać do celu zamyślał. Śpiewał pieśni kościelne jak dziad szpitalny, jadł tłuste kołduny bez serwety, krajał łykowate mięso jakimś kozikiem — słowem robił wszystko, co tylko świątobliwy patryarcha mógł robić, gdyby się o swoją niebogę starał, a którego historya wisiała w jego pokoiku!...
Wiedział bowiem dobrze, że tylko przez takie męczarnie można dostać się do miliona, który stara szam-
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/205
Ta strona została przepisana.