belanowa, zdziwaczała przez różne niepowodzenia w życiu, ogrodziła cierniami i ostrokołem.
Nie były to wprawdzie różane dni jego życia, ale po za niemi był milion... tylko milion i nie więcéj!
Zrazu był Bernard kontent z takiego ożywienia poddasza. Jakkolwiek żadnych przyrzeczeń ani przysiąg ze strony Tereni nie miał, czuł jednak sercem, że ona już do niego należy. Nie przypuszczał więc, aby nowy lokator pierwszą lepszą piosenką, udatną fryzurą lub relacyą Anusi o złotéj miednicy, mógł mu skarb jego odebrać.
Tymczasem coś się widocznie działo na jego niekorzyść. Czy powodem tego była piosenka, czy udatna czupryna, czy złota miednica, trudno odgadnąć. Czuł nadchodzące nieszczęście więcéj sercem, niżeli mógł je oczyma widzieć.
Nieopatrzny dotąd na wszystko, jak każdy szczęśliwy i poczciwy człowiek niechciał Tereni najmniejszem podejrzeniem krzywdy wyrządzić. Dzisiaj zaczął się bacznié`j rzeczom na poddaszu przypatrywać. Spostrzegł, że nowy lokator widocznie ma jakieś zamiary, i że nawet przed biednym aplikantem wcale się nie ukrywa. Aplikanta nie uważał nawet za rywala! Był to u niego po prostu biedny człowiek, którym się szambelanowa posługuje i za to czasami kołdunami karmi. Innego znaczenia nie miał on dla niego.
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/206
Ta strona została przepisana.