śliwego człowieka, który w téj chwili niczego więcéj nie pragnie do szczęścia!...
To uderzyło Bernarda tem bardziéj, że przez kilka dni był podczaszyc smutny i osowiały.
Bernard długo myślał nad tem. Serce jego ogarnęło jakieś nieprzyjemne przeczucie...
W końcu jednak przyszedł do tego przekonania, że to co widział, było dopiero połową obrazu, że należy obaczyć drugą połowę... Szybko więc pobiegł na poddasze, choć to nie była godzina zwykłych jego odwiedzin.
Na poddaszu zastał Terenię, gdy stała przed zwierciadłem i z uwagą w nie się wpatrywała. Była dzisiaj daleko staranniéj ubrana, niżeli zwykle. Gdy się do niego obróciła, spostrzegł Bernard, że miała twarz ożywioną jakiemś wielkiem wewnętrznem zadowoleniem. Oczy jéj błyszczały jaśniéj, a głos, gdy do niego przemówiła, był tak pełny i dźwięczny jaki tylko być może przy najwyższem naprężeniu wszystkich sił żywotnych.
Gdy Bernard to, co na ulicy widział i słyszał, z tem porównał, co tu widział i słyszał, westchnął głęboko i głowę zwiesił...
Spojrzał na szambelanowę — szambelanowa miała twarz smutną i jakoś unikała jego wzroku...
Terenia na widok Bernarda nie straciła bynajmniéj na humorze. Owszem z uśmiechem, a nawet z jakąś śpiewką zbliżyła się, podała mu rączkę, uścisnęła go serdecznie. Ale uścisk ten zdawał się mówić:
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/213
Ta strona została przepisana.