którym nic nie jest niepodobnego na świecie. Jeszcze w progu kończył jakąś aryjkę zaczętą na ulicy.
Przywitanie jego z szambelanową było pełne hołdu i adoracyi dla sędziwéj matrony. Zgiął się na dwoje, całował jéj wyschłą rękę z takim zapałem, jakby to była rączka szesnastoletniéj panny, i znowu się zginał i znowu całował.
Trudno się dziwić takiemu afektowi do téj wyschłéj ręki, bo ta ręka miała wyliczyć... milion!
Z Terenią przywitanie było krótkie, a nawet pobieżne. Tak się witają zazwyczaj ci, co się dopiero widzieli, co sobie już skrajne słowa wzajemnie powiedzieli, których gra była już skończona!
Tak sobie myślał Bernard i targał w rękach jakiś świstek papieru, który leżał na stole...
Przywitanie z Bernardem było może najcharakterystyczniejsze. Przeszedł koło niego i kiwnął trochę głową. Nie był on tutaj już niczém dla niego, a tém mniéj rywalem. Był po prostu biednym aplikantem, któremu z łaski szambelanowa jeść daje, a który nawet za sto złotych odstąpił swój pokoik, który go łączył z mieszkańcami poddasza!...
Wśród rozmowy o rzeczach powszednich, zaczęło się zmierzchać. Elżbieta wstała z pod pieca, aby zaświecić, ale Terenia zaprotestowała przeciw temu, na co szambelanowa zgodziła się.
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/216
Ta strona została przepisana.