Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/217

Ta strona została przepisana.

Księżyc świecił właśnie w pełni na niebie. Siny słup światła wciskał się przez małe okienko na poddasze i oświecał ubogie tam sprzęty w sposób fantastyczny. Z kilku wazoników kwiatów, które stały na oknie, porobił na przeciwległej ścianie prześliczne festony, które malowniczo zwieszały się od pułapu aż do ziemi. Stojący przy drzwiach stary kredensik opasał do koła rzeźbą fantastyczną, w któréj każdy to widział, co sobie życzył. Daléj na podłodze odbił różne skazy i zagięcia szyb, tworząc z nich najpiękniejszy perski dywan, utkany artystycznie w przepyszne arabeski...
Ubogie poddasze przemienił księżyc dzisiaj w bogatą komnatę i pozwolił biednym mieszkańcom śnić o szczęściu i rozkoszy bogactw i dostatków... pozwolił upajać się choć w fantazyi tém, czego w rzeczywistości nie było!...
Pomiędzy mieszkańcami tegoż poddasza był może ktoś, komu właśnie podobne złudne obrazy bardzo się podobały, bo odpowiadały może tajemnym marzeniom... Któż może mieć za złe ludziom biednym, gdy marzą o bogactwach... któż poczyta za grzech łaknącym i pragnącym, jeźli marzą o chlebie i wodzie?...
Na maléj sofie siedziała Terenia i patrzała okiem roziskrzoném na te czarnoksięzkie sztuczki złośliwego księżyca. Czy on był dzisiaj w zmowie z kimś, który również wzbudzał w jéj duszy podobne obrazy?...