od niego gdzieś na sto mil, ręka nie mogła go dosięgnąć!... Jego myśli były na poddaszu, tam została dusza jego, a tu przyniósł tylko tułów, w którym na to serce biło, aby ten tułów mógł cierpieć, gorzko cierpieć!...
— I za cóż Bóg mnie tak karze! pytał siebie, czy dla tego, że pragnąłem zbyt wielkiego szczęścia?
I znowu brał za pióro i znowu nie mógł ręką dosięgnąć papieru, która bezwładnie upadała!...
Ale w końcu po długiéj walce zwyciężył sam siebie, aby obowiązkom swoim zadość uczynić. Praca przed nim leżąca, była jego obowiązkiem. Dotąd kładł zawsze na pierwszém miejscu obowiązek przed wszelkiemi osobistemi uczuciami. I ten obowiązek stanął mu w téj chwili żywo przed oczyma, pióro samo przyszło do ręki, papier się zbliżył...
Późno już w noc rozpoczął pracę swoją, a praca wywdzięczając się, uspokoiła go nieco. Ale na dworze już dniało!...
Otworzył okno, powitał dzień nowy, którego się lękał, aby mu nie przyniósł strasznego wyroku i wyszedł do biura. Tam pracował za trzech i jakoś dobrze mu z tém było.
Po pięciogodzinnéj pracy wyszedł, bo już drzwi zamykać zaczynano. Wszedł w tłumy ludzi na ulicy i patrzał na prawo i lewo, bo to było dla niego rozrywką. Choć na chwilę oddalało od niego myśl straszną, która
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/224
Ta strona została przepisana.