Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/229

Ta strona została przepisana.

złowieszczy wsuwał się między dwoje szczęśliwych ludzi?... Może ci ludzie mają tymczasem połączyć się węzłem nie rozdzielnym na zawsze, a jemu chce poczciwa szambelanowa przynajmniéj tyle ulżyć, aby o tem dopiero wtedy się dowiedział, gdy już wszystko będzie faktem niecofnionym!...
Przy tych myślach zrywał się zazwyczaj Bernard od biurka lub z łóżka i szybkiemi krokami chodził po izdebce. Serce biło mu w piersi gwałtownie, a często łzy obfite wypłynęły z oczu...
A ponieważ człowiek nieszczęśliwy, nigdy zupełnie w nieszczęście swoje wierzyć niechce, tylko zawsze gdzieś jakąś nadzeję widzi, to i Bernard wynajdywał zawsze w takim razie jakie słabe argumenta, któremi ostatecznie się pocieszał, że to tak być nie może!
Podejrzenia te jednak sprawiły, że często wychodził na Leszno i zdala przypatrywał się domowi, na którego poddasze miał teraz wstęp wzbroniony. Patrzał na nieme, białe ściany, aby z ich martwéj fizyonomii coś odgadnąć!... Ale fizyonomia ta wapienna, jak twarz kobiety narzucona bielidłem nic nie mówiła!...
Bernard patrzał na znane mu dobrze okienka na poddaszu. Kilkanaście wróbli ćwierkało tam wesoło, jakby o czémś wiedziały, ale Bernard nie mógł zrozumieć ich ćwierkania!... Jakiś bury kot przesunął się zwolna samym brzegiem rynny, zaglądnął do okienka,