godniami było by to niebem dla niego, dzisiaj... kto wie, czy mu się to na co przyda?...
Mimo tych smutnych, myśli, podziękował Bernard naczelnikowi. Naczelnik niechcąc prawdopodobnie długich podziękowań ze strony uszczęśliwionego, jak mniemał, Bernarda, zapytał go od niechcenia:
— Pan mieszkałeś u staréj szambelanowéj na Lesznie... Czy jest co może z meblów starożytnych do nabycia?
— Z meblów starożytnych do nabycia? powtórzył machinalnie Bernard.
— Sądzę, że tam nie będzie coś arcykosztownego jeźli dłużnik licytuje ją dzisiaj za tysiąc złotych?
— Dłużnik licytuje ją dzisiaj za tysiąc złotych?
Daléj już nie słuchał Bernard, tylko wypadł z biura jak szalony.
Po drodze wpadł do znanego mu lichwiarza.
— Słuchaj! zawołał drżącym głosem, to jest dekret na cztery tysiące złotych — daj tysiąc, dam go w zastaw!
Lichwiarz założył okulary, spojrzał na drżącego z niecierpliwości Bernarda, przeczytał dekret i rzekł:
— Z taką pożyczką zawsze bieda!... Tyle nie dam! Tysiąc to wiele!
— Daj tysiąc, a podpiszę skrypt na dwa!
Lichwiarz dał się ubłagać. Za chwilę biegł Bernard z tysiącem złotych w kieszeni na poddasze.
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/232
Ta strona została przepisana.