całém ciele. Jasnowłosa blondyneczka odłożyła także kredkę, i zamyśliła się nad tém, po co tu mieliby przychodzić złodzieje? Czy tu jest skarb jaki?...
Szambelanowa wróciła ze świecą, ale na twarzy już nie miała téj spokojności, z jaką wychodziła. Znalazła na belkach ślady rąk wyciśnięte na odwiecznym pyle. Ślady były widocznie świeże. Niechcąc jednak trwożyć wnuczki ani staréj prządki, utrzymywała uporczywie, że nikogo tam nie było!
— Ależ wielmożna pani, mówiła prządka, widziałam ich na własne oczy! Było ich czterech, a jeden miał oczy jak cebule! Patrzał na mnie tak przeraźliwie że mi tchu w piersi nie stało!
— Rybeńko, Elżbieto! odparła szambelanowa, na na starość przywiduje ci się i kwita!
— Na rany Chrystusa, wielmożna pani! widziałam, nieprzymierzając, jak widzę teraz wielmożną panię!...
— A jakże wyglądali ci złodzieje? zapytała wnuczka i podparła ręką głowę.
— A istne złodzieje! Złodziejskie twarze i oczy! Tak patrzeli, jakby tutaj Bóg wie co było do wzięcia!
Wnuczka uśmiechnęła się, spojrzała do zwierciadła, które naprzeciw niéj wisiało i odgarnęła ze skroni włosy:
— Ależ opiszcie mi Elżbieto, rzekła po chwili, jako oni wyglądali?
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/43
Ta strona została przepisana.