i dużą chustkę kraciastą, którą ustawicznie czerwony nos obcierał...
Jegomość ten czytał kartkę, patrzał po oknach kamienicy i medytował. Terenia cofnęła szybko swoją jasną główkę, aby stary jegomość jéj nie ujrzał. Lokator taki nie był wcale podobny do jéj wymarzonych lokatorów...
Po długiéj medytacyi stary jegomość wszedł do sieni, ale z niéj wyszedł, machając laską i mówiąc do siebie:
— Na poddasze! Ktoby tam codziennie chciał się drapać! Pewnie jakieś biedactwo tam mieszka!...
Rzekłszy to, przeszedł z pogardą koło kartki i poszedł daléj patrząc na prawo i na lewo.
Niejakiś czas była kartka osierocona. Nikt na nią nie spojrzał, nikt jéj nawet nie widział. Tereni biło serce, kto to teraz po tym starym, a brzydkim jegomości zwróci uwagę na tę kartkę zapraszającą na poddasze...
Znowu z tłumu został się jeden. Był to człowiek słusznego wzrostu w okularach. Odczytał porządnie kartkę raz i drugi, obejrzał starannie wszystkie okna kamienicy, pokiwał głową i — poszedł daléj!
Zaraz po nim stanął jakiś biedny rzemieślnik, niosący węzełek pod pachą. Czytał długo i z uwagą. Odszedł kilka kroków i znowu się wrócił i czytał... Pismo wydało mu się za porządne — pokoik byłby pewnie za drogi... odszedł!
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/58
Ta strona została przepisana.