najmniéj nie uchylał się od takiego zlecenia, tylko wypełniał je z taką skrupulatnością, że szambelanowa postanowiła Annuśce nigdy nie dawać na łój pieniędzy.
Co Terenia o tém wszystkiem myślała? trudno wiedzieć. Było jéj jakoś nie źle z nowym lokatorem. Miała do kogo słowo przemówić, usłyszała często od niego coś, o czém jeszcze nie wiedziała, wprawiała się w francuzczyznę — za to grywała mu czasem na klawikorcie, albo rysowała jego karykaturę, gdy z łojem wraca do domu...
Po za tém jednak — zdaje się — nic więcéj nie było!
Bernard nawet na razie niczego więcéj nie żądał. Wolno mu było przecież wpatrywać się w te złotowłosą główkę z czarnemi oczkami, wolno mu było słuchać tego pieszczonego głosiku, który stokroć był przyjemniejszy i słodszy od klawikordu... i czegóż było mu dzisiaj więcéj potrzeba? Wszystko to bowiem, co do zupełnego jego szczęścia potrzebném jeszcze było, odkładał do téj chwili, w któréj z dekretem na parę tysięcy pensyi będzie mógł śmiało wejść na poddasze, uklęknąć przed babunią i poprosić o tę drobniutką rączkę, która tyle razy jego poczciwą twarz tak potwornemi kreskami na papierze zelżyła!...
Nie wiedział biedak, że marzeniom tym groziło właśnie wielkie niebezpieczeństwo!
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/73
Ta strona została przepisana.