chorobą, bo w téj chorobie było mu tak dobrze, tak błogo!... W nocy miał sny wprawdzie trochę gorączkowe, ale były tak słodkie, tak boskie, że radby taką gorączkę mieć do końca życia! Śnił bowiem o złotowłoséj głowie, która tym razem była smutna i miała niby łzy w oczkach...
Nazajutrz niepodobna było iść do bióra. Nawet sama szambelanowa kazała mu w łóżku zostać.
Do godziny dziewiątéj szło wszystko zwykłym, znajomym mu porządkiem. Przed śniadaniem były modły i pieśń pobożna. Po śniadaniu jednak nastąpiły rzeczy, które go mocno zdziwiły, a których on, idąc do biura nigdy nie widział! Dla czego z tego wszystkiego robiono przed nim tajemnicę?
Z uderzeniem dziewiątéj godziny przyszedł na poddasze jakiś jegomość w skrzypiących butach. Bernard słyszał przez drzwi, jak się witał, jak potem dobywał chustkę do nosa, która szeleściała jak jedwabna... witał się z Terenią bardzo poufale, żartował, śmiał się, napomknął, że choć codziennie tu bywa, to przecież...
Więcéj nie dosłyszał Bernard. Przed oczami zrobiło mu się czarno, gorączkowe usposobienie przyczyniło się do tego, że coraz jaskrawsze obrazy stawały przed nim tych dziwnych, jemu nieznanych odwiedzin...
W przyległych pokojach ustała żywa, wesoła rozmowa. Nastąpiła jakaś straszna, nieodgadniona cisza.
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/75
Ta strona została przepisana.