Czasami tylko przecisnęło się przez szpary drzwi jakieś pojedyncze, niezrozumiałe słowo. Czasem wyrzekł je nieznajomy mężczyzna, czasem zdawało się wychochodzić z pięknych ustek Tereni...
Cisza ta złowroga trwała całą godzinę! Dla Bernarda była to wieczność!
Rozgorączkowana wyobraźnia chorego potworzyła w téj godzinie tyle najdziwniejszych obrazów, że musiała w końcu upaść na siłach i sprawić powszechne odrętwienie... Był to pierwszy, oczywisty dowód, jak wielce kochał Terenię! Dotąd takiego dowodu nawet, sam dla siebie nie miał!...
Następna godzina miała mu nieco tę rzecz wyjaśnić. Jegomość z jedwabną chustką do nosa i o skrzypiących butach pożegnał się i odszedł, a tuż za nim wszedł do pokoju drugi, który długi czas szeroko po podłodze suwał nogami, jak to zwykle po salonach bywa. Przyniósł także z sobą tak odznaczającą atmosferę, złożoną z tysiącznych pachnideł, że część téj atmosfery nawet przez szpary drzwi przedarła się do pokoiku Bernarda.
Drugi jegomość już bardzo mało mówił, tylko otworzył klawikord i rozpoczął grać razem z Terenią.
I o różnych słowach i uwagach poznał Bernard, że to był nauczyciel muzyki. Z tego wnosząc, zaczął powoli wierzyć, że pierwszy był nauczycielem rysunków.
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/76
Ta strona została przepisana.