świętych, Elżbieta przędła pod piecem a Terenia przewracała w tece za jakiemiś rysunkami.
Powitano go serdecznie, z pewném wzruszeniem, jak się wita długo nieobecnego przyjaciela. Szambelanowa nawet odłożyła okulary i zamknęła książkę, czego dawniéj nie czyniła.
Poprawiła kornet i zaczęła z nim rozmowę.
— A to waćpan wyleżał się za cały miesiąc! Cóż robić i za to Bogu trzeba dziękować, że nie było gorzej!... Waćpan masz płaszcz za lekki a tu zimno nie lada! Może się tam znajdzie na strychu stary watowany płaszcz mój jedwabny. Zawołamy żydka, może da się użyć na podwatowanie płaszczyka waćpana!...
Troskliwość szambelanowéj sprawiła na Bernardzie teraz smutne wrażenie. Zdawało mu się, że on tutaj tylko litość wzbudza a nic więcéj. Litość to najboleśniejsza jałmużna, jaka komukolwiek się wyświadcza!...
Nic na to nie odpowiedział, tylko badawcze spojrzenia wysłał do Tereni.
W téj saméj chwili spotkał się z oczyma Tereni. Terenia patrzała na niego dzisiaj inaczéj. Przynajmniéj tak się Bernardowi wydawało. W oczach Tereni było jakoś dzisiaj więcéj sympatycznego uczucia. Zdawało się, że tém spojrzeniem chciała sobie wynagrodzić tych kilka dni, w których lokatora wcale nie widziała, a do którego już się przyzwyczaiła.
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/81
Ta strona została przepisana.