tajemnicę. Od podejrzenia, aby w tém były jakiekolwiek nieuczciwe zamiary, odstąpił zupełnie, ale nie mógł takiego postępowania pogodzić z zdrowym swoim rozumem.
To jedyne zostało ze wszystkich jego gorączkowych podejrzeń. Ale na to jedyne pytanie nie mógł sobie dostatecznie odpowiedzieć, jak również nie mógł zostawić go bez żadnéj odpowiedzi. Daremnie sobie głowę łamał, ale nic nie wymyślił.
Nazajutrz po bezsennéj prawie nocy przyszedł do szambelanowéj blady i zmęczony.
Szambelanowa wpatrywała się w niego długo, a potem ukośne wejrzenie zwracała na Terenię.
Trwało to czas jaki, a nawet śród rozmowy dostrzegł Bernard jakichś dziwnych porozumiewać się babuni z wnuczką oczami. Nie mógł tego pojąć, coby to znaczyło. Spotkał się kilka razy z oczkami Tereni, ale te tak prędko uciekły gdzieś głęboko pod jedwabne rzęsy, że nic z nich wyczytać nie mógł mimo najlepszych chęci.
Po niejakim czasie wstała Terenia i z pewném wewnętrzném wzruszeniem wyjęła z komódki nową tekę z rysunkami, starannie na stalowe klamerki zamykaną. Otworzyła tekę i wyjęła zwolna duży karton cienkim papierem cały owinięty. Rozwinęła tn papier, przygładziła karton i położyła go na stole w milczeniu.
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/86
Ta strona została przepisana.