Bernard ujrzał teraz jednę z najpiękniejszych akwareli. Była to jedna z tych alegoryi, w których podówczas nadzwyczaj lubowano. Miało to oznaczać życie ludzkie. Na pierwszym planie było bardzo tłumno. Byli tam różni ludzie i różnego wieku. Były dzieci, młode dziewczęta, staruszki — byli chłopcy, dojrzali mężczyźni i starcy w różnych zatrudnieniach życia ludzkiego stósownie do wieku. Po nad nimi w przezroczystém powietrzu odbywał się taniec Horów czyli godzin. Splecione porządkiem toczyły się szalonym wirem i dawały niejako naukę, jak czas życia prędko ubiega!
Prawdopodobnie była to kopia jakiegoś z lepszych malarzy, ale odznaczała się nadzwyczajną starannością, niepospolitym talentem i nadzwyczajną pracą. Hory osobliwie były tak powietrzne i przezroczyste, jakby się rozpłynąć miały!...
Bernard patrzał z zachwyceniem na ten obraz. Terenia stała przy nim z jakimś smutkiem na twarzy.
— Jakże się waćpanu to malowanie podoba, zagadnęła szambelanowa, to wszystko robota Tereni.
Bernard nie mógł nawet słów znaleść, tak był cały w ten obraz zatopiony. Po jego twarzy tylko i po oczach można było poznać, jakie wrażenie sprawia na nim ta prześlicznie wykonana kompozycya.
— Dziś, bardzo dużo to pieniędzy kosztuje, mó-
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/87
Ta strona została przepisana.