i dobył z niej — złotą obrączkę. Była to ślubna obrączka matki.
Łży cisnęły mu się do oczu. Ucałował tę obrączkę i długo, długo w nią się wpatrywał.
Westchnął ciężko i odłożył obrączkę na bok... Potem wydobył z pudełka duży sygnet z herbem...
I ten sygnet ucałował i patrzał długo, długo na niego... Był to pierścień nieboszczyka ojca!
Potem, jakby się lękał dalszych wzruszeń, wziął prędko obrączkę i pierścień do kieszeni i wypadł za drzwi!
Szedł prędko i długo, ale nagle ocknął się i nawrócił. Szedł bowiem ku rogatkom miasta...
Na Franciszkańskiéj ulicy zatrzymał się. Spojrzał na numer domu i wszedł do małego pokoiku na dole.
W pokoiku nad rozżarzonym tyglem siedział żyd z siwą brodą. Bernard stanął przed nim i okazał mu pierścienie.
Żyd założył okulary i zaczął je na wszystkie strony oglądać. Potarł po kamieniu, pościągnął jakimś płynem, rys złoty został niezmazany. Potem wziął ważki, położył okrągły mosiądz a na drugą szalkę rzucił pierścienie!
Bernardowi mało serce z piersi nie wyskoczyło... Zimny żyd patrzał na ważki... czy on wiedział co na tych ważkach ciążyło?... Czyż wiedział, że na téj bla-
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/95
Ta strona została przepisana.