tym sposobem od niewiernego Tomasza, zgodzili się wszyscy w tem mniemaniu, że mielnika djabli wzięli; nie wiedzieli tylko, jakie to skutki za sobą. pociągnąć może. Jedni byli za wojną, drudzy za morowem powietrzem... o nowych podatkach i lutrach nikt nie mówił, bo nie było już między nimi Marka Paliwody.
Poczciwi to ludzie, ci włościanie Radziejewscy! Wierzą oni w Boga, w przenajświętszą Marję, wierzą w powszechny kościół katolicki, ale wierzą też i w djabła, z całą niezachwianą wiarą ludu polskiego, i w tem się tylko od innych różnią, że ten djabeł w ich wyobraźni często podobny jest do burmistrza z Dąbczyna. Jest to jedyny przesąd tych prostaczków, zresztą są to ludziska bardzo poczciwe; płacą należycie podatki, nie dopuszczają nigdy do sekwestru, z wyjątkiem Marka Paliwody, który jest oczywisty farmazon i wartogłowy.
Lecz zkądże ta sprawa djabła z mielnikiem Radziejewa?
Wieś Radziejewo należy do rzędu tych osad polskich, które jak stracone czaty wysunęły się naprzód, na sam kraniec ziemi wielkopolskiej. Długi czas gospodarował tu jakiś podstarości, aż wreszcie po wielu latach powrócił dziedzic, a wrócił smutny i strapiony. Chciał on tutaj w cieniu strzechy rodzinnej dośnić owych snów złotych, które mu rzeczywistość wydarła. Miał on kiedyś jakiś wysoki zawód publiczny, a gdy go opuścić musiał, wszedł zgarbiony do dworca, z którego niegdyś młodzieńcem w świat wyruszył. Czynny jego umysł nie mógł tutaj leżeć odłogiem. Zważyło się koło jego czynności w tem wązkiem kole jednak chciał odtworzyć dawniejszą przeszłość swoją. Nie mogąc zakładać instytucji na większy rozmiar, założył w wiosce swojej szkółkę dla włościan, szpichlerz i infirmerję, w której spracowany robotnik mógłby bez grzechu i nędzy dokończyć swego żywota, a w chorobie znaleźć potrzebny ratunek.
Zawiódł się jednak w swoich oczekiwaniach poczciwy fundator. Jeszcze szkółka prosperowała jako tako w zimie, bo była obszerna i dobrze ogrzana, ale inne dwie instytucje wcale się nie przyjęły. Szpichlerz gromadzki stał pustką, chociaż co tygodnia wywożono zboże na targ do Dąbczyna, a w szpitalu gnieździły się sowy i kawki, chociaż wiele kalek rozłaziło się z wioski o kiju żebraczym.
Inaczej też być nie mogło. Wspólność majątku gromadzkiego nie mogła się jeszcze pomieścić w głowach chłopskich, w których ekonomja polityczna jeszcze nie zaświtała, a umierać nie na swojem śmieciu, umierać w szpitalu, za receptą cyrulika, umierać bez bab, ziół, czarów i zażegnywań, byłoby występkiem przeciw tradycji ludowej. Do tego szpital
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.