Gdy się to w Czarnowodach nad stawem działo, a rolnik, orzący z drugiej strony wody, na próżno patrzał to na drzewa wysepki, to na białe chmurki, czepiające się wieży Dąbczyna, a nic obaczyć, ani zrozumieć nie mógł, chociaż coś przecież latało mu po przed oczy i uszy: w dworcu Czarnowodzkim nie było także weselej. Tak zwane «spiritualia» wcale się dzisiaj nie udały. Margrabina wzięła z sobą majorowę na przejazdkę po stawie; major zapaliwszy sobie fajeczkę, milczkiem wysunął się w pole; ksiądz proboszcz sprzeciwił się zaraz z góry piątemu rozdziałowi poematu 0 Stefanie Batorym, w którym kilku Świętych pańskich, a patronów polskich, kłócą się między sobą o biedną Polskę, i dowodził, że w niebie nie ma podobnych kłótni, jak w zaściankach szlacheckich; a Jerzy siedział roztargniony, jakby sam jeden był na bożym świecie i nikogo nie słyszał. Widząc to wszystko staruszek, zamknął najprzód tekę, potem zamknął usta, a gdy «spiritualiści» z izdebki się wynieśli, zamknął biedny i oczy, używrając wcześniej swego zwykłego snu poobiedniego.
Z Czarnowód do Dąbczyna prostą, połową drogą można było zajść za pół godziny. Jerzy lubił tg przechadzkę i prawie codziennie odbywał ją pieszo. Droga szła po największej części brzegiem stawu.
Dzisiaj jakoś było mu spieszniej, niż kiedyindziej. Nie zatrzymywał się nigdzie, a nawet ominął z dala graniczny kopiec, na którym zwykł był zawsze stawać i okolicy się przypatrywać.
W Dąbczynie nic nie zastał nowego. W ubogiej mieścinie było cicho i głucho. Przechodząc przez ulicę zamkową, spojrzał na pusty, zamknięty dom poczciwego zegarmistrza, spojrzał na jego mniemanego nieprzyjaciela, który stał w progu swego sklepu w okrągłej, aksamitnej czapeczce, głaskał się po tłustym brzuchu i uśmiechał się do przechodzących.
Wreszcie wszedł do swego mieszkania. Przystąpił szybko do stolika, na którym w małym, porcelanowym kubku stała róża blado-czerwona. Była to ta sama róża, którą wczoraj Janina zerwała i do piersi przypięła.
— Biedny kwiatku! — rzekł do siebie młody marzyciel — ty zwiędniesz i listki twoje opadną. Czy nie zapomni o tobie ta, która cię zerwała, ozdobiła tobą pierś swoją, a gdy tej piersi było za duszno...
Jerzy przychylił usta do róży i dotknął się jej bladych liści...
W tej chwili otworzyły się drzwi. Stary ogrodnik z zamku wszedł do pokoju.
— Cóż tam, Szymonie? — zapytał Jerzy, zarumieniwszy się, że ktoś go zeszedł w tak słabej chwili.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/101
Ta strona została przepisana.