— Margrabia mówił, że Mameluków.
— Stara się o pannę Janinę.
— Ładna będzie para.
— Czas ostateczny, bo Warner et Compagnie zabiera Dąbczyn.
— I o Czarnowodach coś źle słychać.
— Mirski także szuka kupca.
— Znowu kupi jaki obcy.
— U mnie ozimina wy gniła.
— U mnie grad wybił.
— Pójdziemy z torbami.
I tak dalej rozmawiała między sobą reprezentacja poczciwości polskiej, a przyszedłszy na tak bolesny temat, który wszystkich blizko obchodził, głuchła zwolna ich rozmowa, aż wreszcie nastała cisza smutna, grobowa. Szczęściem, że w tej chwili otworzyły się drzwi pobocznego salonu, a galonowany lokaj zaprosił zgromadzenie do smacznej, już zastawionej wieczerzy. Na widok kilkunastu ciemnego koloru butelek, które coś strasznie na reńskie wyglądały, poprawiła się jakoś ozimina reprezentacji poczciwości polskiej; a nawet ów straszny Warner et Comp, nie brał się tak skwapliwie do Dąbczyna, jak to sobie przed chwalą wyobrażano.
Na wieży zamkowej wybiła godzina dziesiąta. Dziwna to była rzecz i niesłychana, że arcydzieło starego Wojny było dzisiaj jako tako w zgodzie z młodszem pokoleniem.
Przy stołach w salonie było już trochę pusto, tylko tu i owdzie siedział jeszcze gość spóźniony i dopijał kieliszka. Większa część towarzystwa przeniosła się do małego gabineciku na cygara. Wszyscy byli już w jak najlepszym humorze, a ktoby widział te twarze ożywione, usta uśmiechające się, oczy roziskrzone, ktoby słyszał tę wesołą, dowcipną pogadankę, nie uwierzyłby, że jednemu przed godziną ozimina wy gniła, drugiemu grad potłukł, a trzeci z torbami już iść zamierzał.
Był to właśnie czas sposobny dla Jerzego. Chociaż hrabia Leon jakoś fatalnie go polubił i zawsze jego towarzystwa szukał, zdarzyło się jednak, że wąsacz z brylokami, uwierzywszy sam w pyszną swoją stadninę, począł wszystkie swoje bachmaty i sułtany kolejno na scenę wyprowadzać. Hrabia Leon, jako wielki miłośnik koni, począł go słuchać. W tej chwili wymknął się Jerzy wcale niepostrzeżony.