Zielony pawilon, który w gorącej jego wyobraźni stał się już zaczarowanym kryształowym pałacem, był to letni domek, włoskiej architektury, położony na wschodzie do ogrodu, a z głównem skrzydłem pałacu połączony zgrabną, szklanną galerją. W lecie zastawiano zazwyczaj tutaj podwieczorek, albo herbatę, jeźli się ta ograniczała na koło familijne.
Jerzy wszedł do ogrodu.
Niebo było pogodne. Biała tarcza księżyca posuwała się zwolna po ciemnem, szafirowem sklepieniu. Gwiazdy iskrzyły się jak perły, rzucone ręką wszechmocną w sin}7 przestwór, a kilka drobnych, białych chmurek igrały koło księżyca jak trzodka baranków. A za niemi srebrzyła się chłodna rosa, liście drzew zaszeleściały głucho śród ciszy nocnej.
A tam, z po za białego obłoku wyjrzała duża, biała gwiazda; po jej srebrnem promieniu spuściły się dobre duchy i patrzały ciekawie przez szyby pawilonu. I cieszą się dobre duchy i szepczą do siebie wieść radosną, że dwa serca, dwie dusze połączą się bratnim uściskiem... Ach, nie! To duchy-psotniki, co zlazły z liści starej gruszy, śmieją się i chichoczą... Cicho! nie płoszcie tych dobrych duchów, które przyszły z nieba, aby szczęście ludzkie oglądać na ziemi!...
Jerzy wszedł do pawilonu.
Tam głucho i pusto. Przez duże, szklanne okna zagląda księżyc, a tam ponad ciemny szczyt lipowej alei podnoszą się olbrzymie, kamienne postacie na krużganku kaplicy... Tam sterczy rozwalona baszta... a tam w dali... tam... jakaś postać... to cień z okna pałacu...
Z drugiej strony pawilonu ciemna, lipowa alea. Olbrzymie cienie drzew i konarów walą się na ziemi, słychać lekki szelest liści, które rosa porusza; tam mała ptaszyna zatrzepocze skrzydłami... a tam... tam w głębi... mały ognik... to robaczek świecący!...
Ktoś lekko we drzwi zapukał... słychać szelest jedwabnej sukni... tam przy ścianie... tam dalej... ach, to wierci robak!...
Jerzy wytężył wzrok swój, przycisnął ręką bijące serce, aby najmniejszy szelest zachwycić — oddech jego skonał na ustach rozpalonych — całe życie jego zbiło się w jedną myśl, w jedno pragnienie... Wtem u góry otwarły się małe drzwiczki, a na schodkach okazała się Janina.
Jerzy otworzył ramiona — serce jego biło głośno.
Janina zwolniła kroku i rzekła spokojnym głosem:
— Zapewnie to pana zadziwia, że na coś podobnego się odważam. Ale nagły interes zmusza mnie do tego.
— Interes? — wyjąknął młody marzyciel.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/108
Ta strona została przepisana.