Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/111

Ta strona została przepisana.
CZĘŚĆ DRUGA.
I.

Już było dobrze po północy, gdy Jerzy do swego mieszkania powrócił. Nie rozbierając się wcale, usiadł na sofę, aby śród ciszy, której tak pragnął, uporządkować swoje myśli oraz uczucia i przed samym sobą zdać sprawę z wrażeń, których był doznał dzisiejszego wieczora. Lecz jakże trudne takie sprawozdanie, gdy serce w piersi się miota, gdy ręka drży, którą skroń chcemy ochłodzić, a przed oczyma staje nam postać w bieli eterycznej i zasłania nam drogę naszego życia!...
Ludzie, którzy w chwili zapału i natchnienia ślubowali poświęcić się jakiejś wyższej, szlachetniejszej myśli, podobni są do nadpowietrznych żeglarzy, szukających w obłocznej wysokości owej boskiej iskry, która ich ma zapalić i jasnym meteorem rzucić na ziemię. Ale podróż ta jest smutna i długa, W przestworzach mgły i chmur zimno i nudno. Oderwani od życia rzeczywistego, które mimo swych trudów’ i znużeń, ma jednak oazy do wypoczynku, ma chłodniki dla spragnionych pielgrzymów, brodzą po bezkreśnem oceanie wymarzonego swego świata, którego cudowne obrazy rozpływają się za ich zbliżeniem jak złudne fata morgana. Po każdem takiem rozczarowaniu opadają na siłach, w sercach budzi się żal za tem, czego w chwili natchnienia byli się wyrzekli, a wzgardzone roskoszę życia przybierają w ich oczach tem świetniejsze kolory. Żal ten zrazu smutny i rzewny, jak łza sieroty za utraconą matką, przechodzi w gorące pragnienie, a w końcu staje się silną namiętnością.