sób zapomnieć nie mogło owych tajemniczych znaków, wypukanych do niego przez drugie serce w zielonym pawilonie. Do tej bolesnej, a jednak bezskutecznej walki serca z ironją wmięszał się chłodniejszy nieco rozjemca. Był to rozsądek, który stronom walczącym nakazał milczenie, a sam zasiadł do pokojowej konferencji.
Należało najprzód zbadać osoby, o które ten nieszczęsny spór był się rozpoczął. Pan Von der Mark był to szlachcic niemiecki, tak zwany «junker», który na samej granicy ziemi polskiej miał wielkie majętności, jeszcze większe stada koni i największe psy w całej okolicy. Przy tej swojej niezaprzeczonej wielkości miał długie nogi, długą szyję, a jeszcze dłuższy język, którego w każdym razie nie szczędził, gdy szło o potwarz polskiego imienia, polskiego gospodarstwa i polskich kobiet, które w najpospolitszej rozmowie mają odwagę wyjść po za sferę knedli z kapustą i sznycli wiedeńskich. Wyraz «Polska» było u niego jedno i to samo co Galimatjasz, Babilonja, słowem jakiś bigos hultajski, jakiś chwast, okrywający mapę Wielanda od Bałtyku aż gdzieś po Czarne morze, który ekstyrpatorom kultury germańskiej z gruntu wyplenić potrzeba. A co najwięcej tej nieszczęśliwej Polsce miał do zarzucenia, to była ta barbarzyńska ciemnota, że wierzy w dzwony, ornaty i kadzidła, że wierzy w ludzi namaszczonych od Boga, i im z grzechów swoich się spowiada, słowem, że niezrozumiałym dla niego sposobem wyznaje wiarę katolicką. Z tego powodu czuł wściekłą odrazę do katolickich swoich sąsiadów, a wy wodząc ród swój od jakiegoś komtura z czasów krzyżackich, poczuwał się do misji walczenia przeciw poganom w interesie oczyszczonej, racjonalnej swojej religji. Ale na jego nieszczęście założył Cobden towarzystwo wiecznego pokoju, a chciwy krwi pogańskiej Pomorzanin ograniczył się na walkę języczną, którą w klubach, szynkach i piwnicach przy szklance wina lub piwa prowadził, godnie potomka krzyżackiego.
Rzecz jasna, że ta misja granicznego junkra miała swoje niedogodności. Potrzeba było nieraz oberwać guza, usłyszyć kulę przelatującą o ćwierć cala od ucha; ale na pochwałę tego bohatera kresowego musimy wyznać, że się nie lękał ani guza, ani kuli i zawsze śmiało dotrzymywał placu. Ta jednak jego awanturniczość czyniła go zbyt niemiłym sąsiadem, a szlachcic polski stronił od niego jak od powietrza. Wprawdzie razu jednego, gdy właśnie świeżą zaciągnął pożyczkę, wyrozumował sobie margrabia na Dąbczynie, że arystokracja właściwie nie należy do żadnego narodu i tylko między sobą na całym bożym świecie tworzy jeden pułk elity ludzkiej, a wszedłszy tym sposobem w Berlinie do domów najróżnorodniejszych nacji i kondycji, zaprosił był także
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/114
Ta strona została skorygowana.