póty widzimy w niej bóstwo, wzdychamy do niej. Ale gdy się do niej zbliżymy, a ona zbyt szczerze nam się wyspowiada, nasza miłość, którąśmy chcieli wziąść za grób, ulata jak ten dymek z cygara. A trudnoż, aby każdy z nas miał ten rozum co Owid, który prosi swoją Korynnę, aby mu nigdy nic o sobie nie mówiła, gdy jego przy niej nie było!
— Ach, tak pan poniżasz kobietę! — zawołał Jerzy.
Hrabia Leon wstał z fotelu, a uśmiechając się jakby do własnych swoich myśli, przeszedł się kilka razy po pokoju. Uśmiech jego nie wyrażał żadnej boleści, jaką zazwyczaj czujemy przy lepszych wspomnieniach naszych: był to spokojny uśmiech męża, który ogląda się na te lata młodzieńcze, gdy igrał kolorowym balonem. Jerzy patrzył za nim z wyrazem nieufności.
Po chwili wrócił hrabia Leon znowu do swego fotelu, a usiadłszy wygodnie, z uśmiechem sybaryty rzekł do Jerzego:
— Mówisz pan, że ja kobietę poniżam. Bynajmniej, bom jej nigdy wysoko nie cenił.
— Przecież pan przyznasz, jak wysoko może się wznieść kobieta uczuciem.
— Do pewnego punktu, ale nad ten punkt nigdy. Gdybyś pan był bogaty, inaczej sądziłbyś o kobietach.
Jerzy westchnął. Smutna, zimna myśl przebiegła mu przez serce.
— Mógłbym panu nie jedno zdarzenie z mego życia opowiedzieć. Ale pomijam to wszystko, co mnie w Europie spotkało. Powiesz pan, że to zepsucie naszych dzisiejszych wyobrażeń i obyczajów. Opowiem panu przygodę z puszcz afrykańskich, gdzie kobieta, nieskalana żadną wykrzywioną cywilizacją, wychodzi z rąk natury.
Jerzy posunął krzesełko, a hrabia Leon zapaliwszy świeże cygaro, tak mówił:
— Brodząc przez kilka dni w piaskach afrykańskich, przyszliśmy przed wieczorem do pięknej, chłodnej oazy. Zastaliśmy tam karawanę Arabów. Był między nimi śliczny staruszek o siwych włosach, obok którego siedziała młoda, przecudnej urody Arabka. Nie mogłem od niej oczu oderwać. Zdawało się po tych pieszczotach, jakiemi starca obsypywała, że to była jego córka. Gdy mnie spostrzegła, utkwiła we mnie czarne swoje oczy, a gdym się do niej zbliżył i ją zapytał, czy poznaje we mnie jakiego znajomego, rzekła do mnie:
— Podobałeś mi się, bo jesteś jak ten, o którym zawsze marzę.
— O kimże marzysz? — zapytałem.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/121
Ta strona została przepisana.