Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Podczas gdy hrabia Leon szkockim szalem szyję sobie okręcał, dla ochronienia się od wilgotnej mgły porannej, przystąpił major do Jerzego, a wziąwszy go za rękę, zaprowadził do okna.
— Prosiłbym łaski pana — rzekł nieśmiałym i wzruszonym głosem, wyjmując z pod kapelusza opieczętowany pakiecik.
Jerzy rzucił okiem na pakiet i przeczytał napis: «Do kassy wdów.» Był to instytut, w którym dawniej zaciągała pożyczka szlachta wielkopolska.
— Ten pakiecik zechcesz pan oddać Warnerowi — mówił dalej major, a na twarz jego wystąpił rumieniec.
— «Do kassy wdów» — przeczytał Jerzy.
— Nie jest to mój dług — pochwycił prędko major — to coś z dawniejszych czasów — dodał nieśmiało, spuściwszy oczy w ziemię.
Jerzy schował szybko pakiet, aby przerwać majorowi dalsze tłumaczenie się, a zbliżywszy się do biórka, wyjął futeralik z pistoletami, który przed hrabią starał się ukryć.
Ale szczególny ten człowiek musiał spostrzedz zamiary Jerzego, bo zwróciwszy się nagle do niego, wziął mu z rąk futeralik, a oglądnąwszy pistolety, rzekł z największą obojętnością:
— Nie obciążaj pan tem niezgrabnem żelaziwem fajetona. Mam z sobą dwie pary angielskich pistoletów, które panu każdego razu ofiaruję, jeźli tego potrzeba będzie.
Jerzy nie mógł już sobie wytłumaczyć tego dziwnego człowieka, który w oka mgnieniu za pasma wszystkich jego myśli zdawał się chwytać. Mimo wszelkiej obawy, jaką miał przed nim, nie miał siły oprzeć się temu niewidzialnemu arkanowi, który wraz z kółkami dymu na jego szyję był zarzucił.
Z dziwnem przeczuciem, lecz oraz z rezygnacją największego nieszczęścia, jakieby spotkać go mogło, wsiadł do fajetonu jak w błędną łódkę, którą fale morza gdzieś unoszą!

Major smutny i zamyślony, szedł ulicą podzamczą, trzymając machinalnie w ustach fajeczkę, która mu dawno już była zagasła.



Jeszcze turkot fajetonu, uwożącego obu naszych bohaterów do pogranicznej niemieckiej prowincji, rozlegał się między staremi domami ulicy podzamczej, gdy stary Mietlica z koszem w ręku wyszedł zadyszany z pobocznej ulicy i ocierając pot z czoła, rzekł do siebie: