— Tam do kata! Żebym był o kilka minut wcześniej przyszedł, to bym go jeszcze był zastał! O! widziałem go dobrze z daleka. Siedział na koźle i uśmiechał się. Pewnie by mnie co powiedział o sobie i o swoim panu. A byłoby co słuchać, mój Boże! Cały świat zjechali, mówi pan major. A pani majorowa aż drży z ciekawości, gdy o nim kto mówi. Tam do kata! Kilka minut wcześniej, a daję gardło, że pojutrze byłby już na folwarku i gwarzyłoby się...!
Tak mówił do siebie stary wachmistrz, wracając nazad drogą, którą przyszedł. Na ulicy powoli otwierały się sklepy, tu i owdzie wychyliła się z okna głowa, obserwująca dzisiejszą pogodę, a stary ekonom uważał pilnie, czy na tej głowie nie było białej szlafmycy. W takim razie uchylał czapki, mówiąc: «pochwalony», i tak jakoś szczęśliwie mu się powodziło, że zawsze trafił na swego i na katolika.
Wreszcie przeszedł koło sklepu z złotą wystawą. Kupiec stał właśnie we drzwiach, w okrągłej, aksamitnej czapeczce, uśmiechał się do niego i gładził ręką po tłustym brzuchu. Ekonom przeszedł koło niego, nie uchyliwszy czapki. A uczynił to z afektu dla swego przyjaciela, który tego człowieka znieść nie mógł.
Naprzeciwko stał mały domek zegarmistrza. Smutno jakoś wyglądał, a nawet zdawało się, że czuwająca nad drzwiami Opatrzność boska zmróżyła tą razą wielką swoją źrenicę. Zapukał do drzwi — nikt się nie ozwał. Przyłożył do szpary usta i zawołał! Grzanku! — ale Grzanka nic nie odpowiedział. Tylko stuk zegarów dochodził do jego ucha, między któremi wyraźnie słyszał burmistrza i Paliwodę.
Nie mogąc się nikogo dowołać, obszedł dom na około i tylną furtką wlazł ostrożnie do sieni. W komorze na pół ciemnej między trzaskami siedział Grzanka i strugał jakąś żabkę.
— To wy, miłościwy Panje — zawołał z radością Kaszub — ja bo myślał, że znowu ten człowiek, o którym tak nie dobrze mówił pan Wojna.
Ekonom postawił na ziemi koszyk z wiktuałami, które był dla Grzanki przyniósł, a oglądnąwszy się po komorze, zapytał:
— Albo on tutaj był? I czegóż chciał?
Grzanka odłożył na bok swoje narzędzia, a wziąwszy Mietlicę za rękę, wyprowadził go do sieni z wielką ostrożnością. Tu ukazał mu we drzwiach mały otwór, przez który można było widzieć na ulicę, i opowiedział mu w — krótkości, jakim sposobem ten otwór powstał. Mówił mu, że przyszedłszy do tego domu, myślał ciągle o tym złym sąsiedzie, przed którym ostrzegał go zegarmistrz. Pół dnia siedział cicho i nawet ani zakaszlał, aby nikt go nie usłyszał. Ale potem
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/129
Ta strona została przepisana.