mienie nie obchodziło go wiele w tej chwili. Biedny zegarmistrz może po raz pierwszy w życiu oderwał się od towarzystwa starych swoich zegarów, oderwał się od arcydzieła swego praojca, nad które nie było mu nic milszego na świecie.
Utrata powierzonej mu szkatułki, o której treści najrozmaitsze powziął wyobrażenia, i święty obowiązek wydarcia jej z rąk cudzych, zmusiła go do tego ważnego kroku. Bez tego wydarzenia nie ruszyłby się po za kopce Dąbczyna, gdzie już dla niego zaczynała się obczyzna.
Z razu postanowił sobie przejść przez tę przestrzeń, która go od miasta prowincji niemieckiej oddzielała, z zamkniętemi oczyma, aby się nie nabawić jakiego grzechu. Ale jakoś nie powiodło mu się to postanowienie. Wyszedłby bowiem po za kopce Dąbczyna, zdawało się zegarmistrzowi, że nagle horyzont jego myśli wraz z horyzontem ziemi zaczął się rozszerzać. Przed nim było jakoś dalej i szerzej, a pod trójgraniastą czapką poczęły się dziwne wylęgać myśli. Mieszczanin poczuł się turystą, który podróżując, wszystko obaczyć musi i o wszystkiem potem opowiedzieć staremu ekonomowi.
Otóż idąc bitym gościńcem, patrzał przed siebie i w koło siebie, robiąc sobie w — duchu różne uwagi. Zaraz za Dąbczynem miał dziwne zdarzenie. Wstąpiwszy do karczmy, zastał tam chłopów z różnych stron, którzy gdzieś z targu powracali. Siadł w kącie i począł się przysłuchiwać ich rozmowom. Jedni mówili po polsku, drudzy po niemiecku, a byli znowu i tacy, co te dwa języki jak najdziwaczniej mięszali.
Wybrawszy sobie staruszka, którego twarz najlepiej do smaku mu przypadła, zbliżył się do niego, a częstując go swoją szklanką, rzekł z ciekawością turysty:
— Proszę was, co to są za ludzie?
Staruszek obejrzał mieszczanina od stóp do głowy, przeszedł z uwagą wszystkie pętlice na jego granatowej czarmarce i coś z nieufnością zatrzymał się na czapce trójgraniastej. Ale w siwych oczach Wojny było tyle poczciwości, że nadpiwszy jego szklankę, odpowiedział:
— To ludzie z moich stron, z nad Noteci.
— Czemuż jedni mówią tak, a inni owak? — To wszyscy Polacy.
— Polacy! — zawołał z zadziwieniem Wojna.
— Ot tamci, co siedzą przy samym szynkwasie i mówią po niemiecku, to są z Wojciechowa. Dawny ich dziedzic sprzedał wieś fabrykantowi z Szlązka, a odtąd nazywa się ta wieś «Witzehof», a ludzie przeszli na niemieckie.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/132
Ta strona została przepisana.