Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/134

Ta strona została przepisana.

— Lut.... ewangielik — powtórzył Wojna w samo ucho dereszowatej kobyły.
— A jest tam ksiądz proboszcz w Dąbczynie? — pytał znowu chłop.
— A na co wam księdza proboszcza? — odburknął Wojna, żałując w duchu, że się dał z niedowiarkiem w rozmowę.
— Moja żona od kilku lat chora, to chciałbym nająć kilka mszy świętych na jej intencję!
— Mszy świętych! — krzyknął Wojna, aż się kobyła przestraszyła — wszak wam nie trzeba kościoła, macie bethaus i pastora!
— Pastor u nas nie ma takiej władzy jak ksiądz.
— A co wam do księdza! wszak wy ewangielik.
— Ja ewangielik-katolik — odpowiedział spokojnie chłop pruski.
— Ewangielik-katolik! — krzyknął zegarmistrz.
— Tak, bo myśmy wszyscy byli pierwej katolikami, a teraz jesteśmy jeszcze do tego ewangielikami. Tak nam to dawniej wytłumaczył burmistrz z Westfelde.
Mieszczanin przeżegnał się krzyżem świętym od takiego dziwoląga, który jest ewangielikiem-katolikiem, i drapnął dalej krokiem przyspieszonym. Uszedłszy jednak jakie dwoje staj pola, poczuł z niemałem zadziwieniem, że pod czapką trójgraniastą rodzi mu się jakaś myśl szczególna. Nie była ona wcale tak strasznie mądra, jak Minerwa Jowisza, ale była prosta i prawdziwa. I zanotował ją sobie dobrze mieszczański turysta w ten sposób: Wiara wiernego katolika jest to jak marmur: można ją różnie zamalować, ale tylko draśnij, a obaczysz, że pod spodem kamień, gdyby nawet stu burmistrzów temu przeczyło. Chłop z Prus wschodnich jest katolik mimo bethausu, pastora i burmistrza, za co niech będzie Imię boskie błogosławione na wieki wieków amen.
Zrodziwszy tę myśl pocieszającą, zachwycił się samym sobą biedny mieszczanin, wyrósł na kilka cali w górę i z taką dumą stąpał po bitym, pruskim gościńcu, jakby zwycięzcą wchodził w bramy nieprzyjaciela. Kilka podróżnych śmiało potrącił, furmanowi nie ustąpił się z drogi mimo olbrzymiego dzwonka, który nieustannie przy dyszlu dzwonił, i pragnął z całego serca zdybać się z tą piekielną maszyną, która bezbożnych ludzi piorunem na różne strony świata rozwozi.
Tymczasem nadeszła pora obiadu i wypoczynku. Mieszczanin usiadł pod drzewem, wyjął z torby chleba i spory kawał szynki, który mu ekonom na drogę do kieszeni wtrą-