Na twarz jego wystąpiły trędy, oko zalało się białą flegmą. Z różnych kolei życia powrócił do swojej ubogiej izdebki i do brzydkiej, brudnej, jak mu się teraz wydawało, Katy.
— Widzisz — zawołał, machając ręką po przed oczy, jakby odpędzał cisnące się do niego widma — w tej szkatułce wszystko jest, czego dusza zapragnie, tylko jednej rzeczy brakuje... a ta jest tylko tam... widzisz tam! — dodał, wskazując na flaszkę nad kominkiem.
— Mógłbym być porządnym człowiekiem — mówił dalej smutno — gdybym nie był tego głupstwa popełnił!
— Co za głupstwo? — zapytała kobieta.
— Już to pierwsze głupstwo, żem się z tobą ożenił — krzyknął ajent i uderzył w stół pięścią, a usta jego zapieniły się.
Kobieta westchnęła i szyła dalej.
— Gdyby nie ty, byłbym dzisiaj porządnym piwowarem, byłbym gruby jak beczka piwa. A tak poszedłem za tobą do tej przeklętej Galicji i aby zarobić na kawałek chleba, musiałem chłopom supliki pisać. Walałem się po wsiach i karczmach, jadłem i piłem z chłopami, cóż więc dziwnego, i że potem razem z nimi...
Kobieta wzdrygnęła się. załamała ręce i krzyknęła:
— Na miłość Boga, Wilhelmie!...
— Na miłość Boga... Prawda, ja kocham Boga, bo on daje różne sposoby na to, gdy człowieka robak jaki wierci...
Mówiąc to, zbliżył się do kominka i mocniej niżeli kiedykolwiek pociągnął z flaszki.
— Widzisz — mówił — w tej oto szkatułce jest wszystko, co chcesz, ale nie ma tego, co w tej flaszce... Pieniądze?... cóż są pieniądze? Są one wszystkiem, Katy, wszystkiem. Tak świat mówi. Masz pieniądze, masz rozum, masz charakter, szlachetność, urodę — wszystko masz. Ale jeśli tu co brakuje — ajent wskazał na lewą stronę piersi — to za nic pieniądze! Tylko to, Katy, to — i poszedł znowu do kominka.
— Mógłbym być porządnym człowiekiem, mieć tutaj — naprzeciw drugiego guzika u góry — piękny, ładny krzyż, mógłbym pójść do kasyna, grać w bilard i czytać gazety... Ale cóż z tego, zawsze coś braknie, zawsze... — I znowu pociągnął flaszki.
Kilka chwil stał teraz nieruchomy na środku izdebki. Drżał cały, na jego czoło wystąpił pot kroplisty. Posunął kilka razy ręką po oczach, jakby je chciał przetrzeć i snujące się przed niemi mgły rozproszyć. I jakoś mu się to udało. Uspokoił się nieco, otarł pot i znowu począł się po izdebce przechadzać.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/139
Ta strona została przepisana.