piękne, wypukłe, a ciemne, marzące oko jego powlokło się szklistą obsłonką. Najwięcej mógł liczyć lat dwadzieścia sześć lub ośm; mimo to ponad piękną brwią zarysowało się kilka zmarszczek, ślady kilku głębszych myśli, uczuć, lub marzeń zawiedzionych.
Do izdebki wszedł człowiek o siwych włosach, poczciwej, rumianej twarzy. Postawa jego i kilka blizn na czole świadczyły, że kiedyś służył wojskowo. Wyprostował się z należytem uszanowaniem i czekał zapytania.
— I cóż tam, Jakubie? — zapytał lekarz.
Jakub Mietlica, ekonom folwarku radziejewskiego, były wachmistrz ułanów, odkrząknął z należytą subordynacją, jaką miał zawsze dla ludzi uczonych, i rzekł:
— Mielnik umarł, wielmożny panie, a umarł tak po cichu, że nawet żona i dzieci nie słyszały, kiedy z niego wyszła dusza.
Dwie łzy zakręciły się w oczach lekarza; wstał szybko od stołu i obrócił się do okna. Ekonom nie dojrzał łez, a gdy milczenie dłuższe nie przypadło do smaku staremu gadule, odkrząknął znowu i mówił dalej:
— Wszyscy zawodzą, aż młyn cały chodzi, wielmożny panie, a piją, co się wlezie... Ja też mówiłem, że z tego szpitalu nic nie będzie. A nasza pani, aż odmłodniała z radości, gdy się dowiedziała, że będzie mieć chorych na swoim wikcie! Pożal się Boże, to szkoda było kołka i siekiery; chłop chłopem...
Lekarz odwrócił się szybko od okna i tak dziwnym wyrazem na twarzy spojrzał na ekonoma, że się tenże przestraszył i kilka kroków w tył się cofnął.
— Gdzieś się rodził, Jakubie? — zapytał go lekarz.
— Ja... ja... — mówił zmięszany ekonom — ja... rodziłem się w Kaliskiem...
— Kto byli twoi rodzice?
— Moi rodzice... to już tak dawno... moi rodzice byli...
ja byłem przy ułanach i dzięki naszemu panu, byłem wachmistrzem.
— Ale twoi rodzice, kochany Jakubie?
— Moi rodzice — rzekł po chwili ekonom, spuszczając oczy ku ziemi — moi rodzice byli poddani we wsi Smarzewie. Nie wstydzę się wcale tego, i owszem, gdy się człowiek otrząsł z śmiecia i czegoś w świecie się dosłużył, to jakoś milej spojrzeć na siebie i po za siebie...
— Bardzo dobrze — odpowiedział na to lekarz — praca nasza i dobry żywot podnoszą nas coraz więcej, ale nie powinniśmy pogardzać tymi, co za nami zostali. Widzisz, panie Jakubie, nazywasz mię wielmożnym panem, a rodzice moi może byli ubodzy, ubożsi od ciebie!
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/14
Ta strona została skorygowana.