A że już jakoś późno się zrobiło, wstał zegarmistrz z tą ostatnią konotatką od stołu, a kupiwszy sobie za kilka groszy na noc łóżko w jakiejś dużej, ciemnej izbie, położył się szczęśliwie i usnął snem sprawiedliwego człowieka, którego włosy na głowie policzone są od boskiej Opatrzności. Tylko w pierwszym śnie niepokoił go trochę mniemany jego nieprzyjaciel z tłustym brzuchem. Zaglądał do nizkich okien jego domku i uśmiechał się szyderczo. Ale za drugiem „Zdrowaś Marja», znikł jak djabeł pokropiony święconą wodą. Za to pocieszył go Pan Bóg nad ranem snem prawdziwie wieszczym. Utwierdził go bowiem w tem mniemaniu, że Link istotnie tę szkatułkę ukradł. Mieszczanin widział ją we śnie leżącą na stole ajenta.
Zbudziwszy się więc rano, odmówił modlitwę za ten palec boży, a pokrzepiwszy się gorącem piwem, zaprawionem mlekiem i serem, wyszedł z lekkiem sercem na ulicę. Nigdy jeszcze nie było niebo tak piękne jak dzisiaj; kilka białych chmurek żeglowało gdzieś od wschodu. Mieszczanin spojrzał na nie i był pewny, że przed chwilą na te same chmurki patrzył się jego przyjaciel Mietlica, wstając do rannej pracy. Wietrzyk był ciepły i przyjemny, słońce ogrzewało łagodnie.
Spokojnie i lekko szedł mieszczanin długą ulicą prowadzącą do domu ajenta. Spodziewał się, że go zastanie trzeźwym, że pomówiwszy z nim dobre słowo, ^trafi z nim do końca. Nawet postanowił nie wspominać mu o wczorajszej obeldze, którą już i tak ofiarował ś. Antoniemu.
I tak w najlepszych nadziejach zbliżył się do znajomych mu dobrze siedmdziesięciu pięciu schodów. Ale żal mu jeszcze było ciepłego majowego słońca. Zawrócił się z ciemnej sieni, stanął na progu i pełną piersią zachwycił wiosennego powietrza. Jakoś mu nigdy jeszcze tak nie smakowało to świeże, wiosenne powietrze!...
Wreszcie wlazł na schody, a przeliczywszy je z uwagą, stanął na poddaszu. Powoli zbliżył się do drzwi ajenta, zapukał, ale nikt nie odpowiedział. Pocisnął za klamkę — były zamknięte. Spojrzał przez szeroką szparę — w izdebce nie było nikogo — a na czarnym stole leżała ta sama, ciemnego koloru szkatułka, jak ją we śnie nad ranem był widział.
Mieszczanin zdjął czapkę i podziękował Bogu, że go tak dobremi poprowadził drogami. Popatrzył się jeszcze raz przez szparę, a ciemna szkatułka zdawała się uśmiechać do niego jak dobra znajoma. Zmrużył jedno oko — szkatułka uśmiechała się ciągle.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/147
Ta strona została przepisana.