ekonomowi, jak to mu się tam za granicą szczęśliwie powodziło!... Tylko trzy kroki naprzód, trzy kroki, to nie wiele!...
A na poddaszu nie było nikogo, wszędzie głucho i cicho.
Ani żywego ducha.
Mieszczanin pochylił się, przyłożył oko do szpary, jakoś samo ramię przytuliło się do spróchniałej deski... coś zaczęło trzeszczeć... Wtem ktoś krzyknął za plecyma i porwał go za kołnierz.
Wojna obrócił się, a chudy, długi hausmajster z szlafmycą na głowie stał przy nim i strasznie coś szwargotał. Była to ta sama figura, którą widział wczoraj na dole. Postać mieszczanina z Dąbczyna wydała się mu dziwną, wylazł więc za nim na poddasze.
Mieszczanin chciał właśnie jakoś rozsądnie z tym człowiekiem pogadać, gdy nagle zbiegło się koło niego wiele ludu, krzycząc i hałasując. Jedni nazywali go złodziejem, drudzy rabusiem, co wysłuchawszy wszystko Wojna, tak się tem zafrasował, że prawie nic więcej o sobie nie wiedział.
Wiedział tylko jakby przez sen, że go sprowadzono przez owe siedmdziesiąt pięć schodów, przez które niedawno z tak lekkiem szedł sercem, jakby do komunji świętej; wiedział, że mnóstwo ludu otoczyło go i krzyczało mu do uszu różne haniebne przezwiska; nakoniec widział, że jakiś wysoki człowiek w pikelhaubie założył mu na ręce żelazną obrożę, wsadził w dorożkę i woził trochę po ulicy, jakby na okaz głupim ludziom, którzy oczy na niego wytrzeszczali.
A gdy już na dobre do siebie przyszedł i szeroko oczy mógł otworzyć, ujrzał się w ciemnej, malej celi, której drzwi były zamknięte na trzy zamki!
O! jakże smacznem wydało się mu to świeże, majowe powietrze, którego dziś rano na progu tego nieszczęsnego domu po raz ostatni w pierś był zachwycił!...
Lecz jako prawy katolik zebrał się prędko na duchu i rozpatrzy! się w całem swojem nieszczęściu. Trudny był tu ratunek. Potrzeba było rozpocząć od Boga.
Więc przeżegnawszy się, odmówił najprzód z pokorą modlitwę w «utrapieniu», którą umiał na pamięć, a do której «intra paranthesim» włożył kilka słów własnego konceptu o Danielu w jaskini dzikich zwierząt.
Podłożywszy tym sposobem fundament do wszystkiego tego, co się potem z woli bożej stać miało, zastanawiał się jeszcze raz nad całem swojem nieszczęściem i zanotował sobie w głowie następującą sentencję:
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/149
Ta strona została przepisana.