Stary ekonom pokręcił wąsa i potarł czoło szeroką, opaloną dłonią. Nie kontent był z siebie, że się wyrwał ze zdaniem, które jakkolwiek było namacalnie prawdziwem, jednak nie podobało się młodemu lekarzowi, któremu ze względów subordynacyjnych nie chciał się sprzeciwiać. Według niego regulamin był drugą biblją: starszego słuchaj i basta. Ale kogo miał za starszego, to znowu rzecz inna. Najstarszym był jego pan, któremu w wojnie i pokoju służył, a po panu następował ten, którego pan jego czcił i poważał. Księdza proboszcza słuchał tylko przy mszy i na spowiedzi, a że burmistrza z Dąbczyna cum sortibus za boskie nie miał stworzenie, to wypływało z jego gorliwości religijnej, bo wszystkim niedowiarkom zaprzysiągł był wieczną nienawiść, za co od księdza proboszcza spodziewał się przy każdej wielkanocnej spowiedzi powszechną otrzymywać absolucję.
Niejaki czas milczał stary ekonom, kręcąc wąsy to w tę, to w’ ową stronę. Mimo największej subordynacji, nie mógł jednak przypuścić, aby chłop miał jakie takie znaczenie u niego; a gdy o sobie i o swoich rodzicach rozmyślać począł, przyszła mu nagle do głowy myśl szczęśliwa: że urodzić się chłopem, znaczy wprawdzie to samo, co mieć na sobie grzech pierworodny, ale kto był ułanem, ten grzech swój już zmazał, a cóż dopiero wachmistrzem, mości dobrodzieju?...
Tak myślał sobie stary ekonom, przychodząc powoli do równowagi zmysłów swoich, które nieszczęsne zagadnięcie lekarza było nieco pomięszało.
Lekarz tymczasem przystąpił był znowu do okna i utopił wzrok w szary, nocny krajobraz. Tam gdzieś z daleka, z wody Noteci wstają mgły białe i ciągną powoli ku północy, jak szaty grobowe. I zaścielają strzechy wieśniaczej, spuszczają się do okien i wołają na uśpionych mieszkańców: żegnamy was, my dzieci ziemi polskiej; wkrótce zawieje wiatr i poniesie nas do obcych. A gdy nas obaczą lecące po nad swoje dachy czerwone, rzekną między sobą: Oto szaty grobowe, które wiatr przyniósł do nas z za brzegów Noteci — tam muszą być trupy, pójdźmy tam!... I mówią dalej mgły białe do uśpionych mieszkańców: Wstańcie i czuwajcie, bo już blizko jest wasz nieprzyjaciel!... A fale sinej, dalekiej rzeczki pomrukują głucho, jak płacz córki, gdy opuszcza dom rodzinny; jasne i szkliste, płyną zwolna, jak płynie łza pożegnania, a stojące po nad brzegiem drzewa szumią żałośnym wtórem, jak krewni i przyjaciele, żegnając rozstającą się z nimi dziewicę!... Płyń dziecię gór naszych, pieszczotko dolin polskich, płyń rzeko polska do obcej ziemi, gdzie głosu fal twoich nikt nie zrozumie, nikt nie
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/15
Ta strona została skorygowana.