— Mogiły, Radziejewo i Czarnowody, to będzie ładna, okrągła majętność! — mruknął do siebie bankier.
— A margrabia? — zapytał z większą ciekawością i stanął z otwartą gębą.
— Margrabia chce dać dobry przykład swoim ziomkom — rzekł satyr z szyderczym uśmiechem — przyjechał z zagranicy i siedzi w Dąbczynie. Sam wziął klucze od spiżarni i sam dysponuje obiady.
Warnera twarz zbladła, dolna jej szczęka zaruszała się machinalnie.
— Przecież nie zechce pod koniec życia stać się oszczędnym? — rzekł bankier więcej do własnych myśli swoich, niżeli do ajenta.
— Objeżdża codziennie pola i rozpatruje się w gospodarstwie — mówił dalej ajent, a w oczach jego migotał jakiś szatański wyraz.
— Cóż jemu do pól i do gospodarstwa! — krzyknął Warner.
Namiestnik «Goliata» nie mógł opanować uczuć, jakie w tej chwili jego sercem miotały. Zapomniał nawet, że jeden z najpodrzędniejszych jego ajentów stoi przed nim i pilnie na niego uważa. Założył w tył ręce, przeszedł się kilka razy po gabinecie, a stając znowu przed ajentem, wypatrzył się na niego, jakby w złośliwym jego uśmiechu szukał jakiejś utajonej myśli. Link z największą otwartością patrzał w siwe oczy bankiera, a widząc, że tam w głębi śpi coś strasznie ciekawego, ułożył swoją fizjonomję do wyrazu obojętności i rzekł:
— Margrabia mówi, że dla córki musi się oszczędzać, aby jej w posagu zostawić dobra oczyszczone.
— Co mówisz, głupi Linku! — zawołał bankier, szarpiąc ajenta za guzik — on swoje dobra oczyści!
— Ja tego nie mówię, panie Warner — odparł spokojnie ajent.
— A cóż takie głupstwa powtarzasz!
— Ja tylko zdaję raport.
— Masz rację, ty zdajesz raport — mówił bankier, oddalając się od ajenta.
Znowu przeszedł się kilka razy po gabinecie, zaglądnął kilka razy’ do okna, a pod oknem nie było już żadnej twarzy «drobnych» negocjantów, tylko lud boży ciągnął na targ ulicą. W oknie była jeszcze karta kursów pieniężnych, ale nikt z przechodzących na nią nie zważał, nikt jej nie widział. Bankier uśmiechnął się i pomyślał sobie:
— Głupi gmin! Idzie do żmudnej pracy, lub na targ z garścią zboża, które tyle mozołu go kosztowało, i nawet nie śni się mu o naszym zysku, jaki mamy bez tak żmudnej
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/160
Ta strona została przepisana.