pracy. — On nie wie, że ta kartka więcej w tej chwili waży, niżeli dwa rozdziały z ewangelji Mateusza... Głupi gmin!
Gdy tak sobie szczęśliwy bankier myślał, stojąc przy oknie i patrząc na ten «głupi gmin», najpodrzędniejszy jego ajent, stojący przy drzwiach w jak najskromniejszej pozyturze, uśmiechał się złośliwie za jego plecami i mówił w duchu do siebie:
— Głupi Warner! Już go znowu mam w kieszeni. Gdzie idzie o zysk, tam nie może ukryć swoich myśli. Gorączka majątku trawi go nieustannie. On nie wie, że, aby być porządnym człowiekiem, trzeba czegoś więcej. Ja, gdybym to miał, tobym może także chciał więcej pieniędzy, a tak to tylko tyle pragnę, aby robaka zalać. Warner nie wie, że to co mnie i jemu brak, więcej warto, niżeli wszystkie te kartki kursów europejskich! Głupi Warner!...
— Zaledwie ajent do swoich myśli zdołał dać wykrzyknik i kilka punktów, obrócił się bankier do niego i z miną nieszczęśliwego człowieka rzekł:
— Już to ja temu nie wierzę, aby margrabia coś podobnego miał mieć na myśli. To byłoby wielkie głupstwo z jego strony.
— Nie jednego uratowało głupstwo! — odparł sentencjonalnie ajent, uśmiechając się do zakłopotanego bankiera.
— Głupstwo, głupstwo — powtarzał bezmyślnie bankier, chodząc po gabinecie.
— Dziedzic z Marcinowa przed pięciu laty, gdy spostrzegł, że źle stoi, zamknął się na wsi, wyprzedał całą stajnię koni cugowych i wierzchowców, pięć lat nie był w mieście, ani nie dawał balu w zapusty, i stanął na nogi.
— To prawda, ale margrabia... margrabia tego nie zrobi, toby nie było dla niego przyzwoitem. Ja właśnie słyszałem, że chcą mu dać order... order nielada... a to wymaga, aby pojechać do stolicy i jakoś żyć z ludźmi... Ale nie, jemu już nie trzeba stolicy. Dąbczyn i tak już przedłużony!... — dodał do własnych myśli swoich bankier.
— Spodziewają się bardzo bogatego zięcia, który Dąbczyn oczyści — wtrącił z obojętnością ajent.
— Co, bogatego zięcia? — krzyknął bankier i odskoczył od ajenta — bogatego zięcia? Kto ci o tem głupstwie mówił? Dąbczyn mój, rozumiesz, Dąbczyn, jakbym go już miał w kieszeni!
Rzekłszy to, poskoczył do biórka za kratką żelazną, a otworzywszy ogromną księgę, począł w niej przewracać, aby naocznie przekonać się, że to, co wypowiedział istotną jest prawdą. Ale snać suma ogólna nie odpowiedziała jego nadziejom, bo czoło zmarszczył i książkę na bok odłożył.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/161
Ta strona została przepisana.