Docent patrzył z wytężonem okiem w tę szczęśliwą przyszłość.
— O godzinie czwartej — szczebiotała dalej piękna Matylda — będziemy pili kawę, prawdziwą Mokka, a ty będziesz przy niej palił cygaro amerykańskie... i będziesz się pieścił ze mną, nie prawdaż?
Docent uśmiechnął się, lecz oczy jego patrzyły gdzieś po za dwa miesiące.
— O godzinie ósmej będziemy wieczerzać. Co ty lubisz na wieczerzę, kochany Walterze? — zapytała Matylda, przymilając się do zamyślonego narzeczonego.
Walter wziął ją za rączkę i po raz czwarty ucałował jej usta różane, ale o wieczerzy nic jej nie powiedział.
— Co ty lubisz na wieczerzę? — powtórzyła zapytanie Matylda.
Czwarty pocałunek nie był jakoś tak skuteczny jak pierwszy. Oszołomiony na niejaki czas docent, przyszedł znowu do siebie, jego transcendentalna jaźń odrodziła się znowu jak Fenix, tylko odrodziła się jako czysty duch filozoficzny, bez balastu cytat uczonych.
— Matyldo — rzekł uroczyście — idąc tam na wschód, bierzemy na siebie wielką missję. W kraj ciemny i barbarzyński idziemy jako pochodnie światła, aby jego ciemności rozświecić. W naszym pędzie, w tem naszem parciu na wschód wyraża się najpotężniejsza idea nasza, kwiat naszej germańskiej oświaty. Owe «excelsior», które dotąd wszystkich naszych wielkich filozofów w obłoki unosiło, zamienia się na «wszerz» i zajmuje coraz więcej miejsca. My pójdziemy w kraj ciemnoty i przesądów, pójdziemy skromnie jak kartagińska Dydona, która tylko o tyle prosiła ziemi, ile jedna skóra zajmie. I nam dadzą tam tylko kilka pół ornych, kilka łąk i drzew kilka. Ale jak owa skóra przemyślnej Dydony rozcięta na rzemyczki, zajęła cały obszar przyszłej Kartaginy, tak i kultura nasza rozszerzona w niezliczone pasma, powinna objąć ten kraj z końca do końca i uczynić go naszym wazalem. W czadach barbarzyństwa myśmy byli hołdownikami ich Jagiełłów i Zygmuntów — w epoce potęgi duchowej wejdziemy w ich kraj jako apostołowie cywilizacji, niosąc im dobrodziejstwo światła... Tak, Matyldo droga, ta jest idea, ten jest cel naszego parcia na wschód.
Piękna Matylda zamyśliła się strasznie po tej szczególnej harandze kochanka. Spostrzegłszy to docent, ucałował ją raz jeszcze i zrozumialszym do niej rzekł językiem:
— Tak, piękna Matyldo. Będziemy dobrodziejami tego poczciwego, ale strasznie zaniedbanego ludu. Postawimy mu
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/172
Ta strona została przepisana.