Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/187

Ta strona została przepisana.

mu owych punktualnych dłużników, którzy w należytym terminie płacili swoje procenta.
Tak błogo było negocjantowi między temi ciemnemi, wilgotnemi murami, tak mu nic tutaj do jego szczęścia nie brakowało, tylko tej głupiej szczypty opinji ludzkiej i kilka kropli krwi szlacheckiej, która chciałby jak ospę zaszczepić nowemu swemu rodowi. Ale to wszystko da się zrobić, trzeba tylko cierpliwości i pieniędzy.
Tak myślał sobie stary negocjant, przechadzając się po swoim kantorze, w którym ani «dysponenta», ani pisarzy nie było. Zacierał ręce i uśmiechał się, myśląc o tem wszystkiem, co podczas obiadu napletli jego goście szanowni. I teraz oczekiwał on gości, ale nie na pierwszem piętrze w amarantowym salonie, tylko czekał ich w gabineciku swoim, w którym na stole marmurowym, owym ołtarzu nowej, brzęczącej religji, postawi im flaszkę Jamajki. Owi goście wieczorni byli to «drobni negocjanci», którzy się jeszcze nie roztyli, albo mówiąc innemi słowy, którzy jeszcze za lubym groszem po świecie się uganiali. Byli to po większej części jego sprzymierzeńcy i tajni ajenci, z czem jednak ukrywał się przed światem namiestnik «Goliata», aby to reputacji firmy uszczerbku nie przyniosło. Tacy goście nie wchodzili nigdy do niego na pierwsze piętro, przyjmował ich w swoim gabineciku o zamkniętych okiennicach. I milej i swobodniej było staremu negocjantowi w tem towarzystwie, niżeli pomiędzy doktorami i profesorami, którzy na bieg świata z jakiejś mglistej zapatrywali się sfery, przyczem prostemu negocjantowi zawsze mdło się robiło.
Na zimnym, marmurowym stole stało już kilka butelek i kilka talerzy z zimnemi przekąskami. Ozory na zimno, rulada na zimno, z drżącą od zimna galaretą, pekeflajsz na zimno i ryż z konfiturami na zimno, wszystko to stało na zimnym, marmurowym stole. I negocjant miał jakieś zimno w członkach swoich, bo się zgarbił i sine ręce zatarł. Spojrzał na termometr: było niespełna dziesięć stopni ciepła — a przecież tam za oknem brzęczały złote muszki, tam na rynnie przeciwległej kamienicy świegotał wesoło wróbel, oblany czerwoną strugą ciepłego, majowego słońca, i trzepotał skrzydłami do małego okienka na podwórzu, z którego o tym czasie wychylała się sucha ręka jakiegoś biedaka i rzucała mu pokarm...
Negocjant zatarł ręce i skulił się, a ubrawszy się cieplej, usiadł w fotelu przy biórku swojem.
— Trochę zimno — pomyślał sobie — ale to pochodzi z trawienia, nic więcej. Wiele jadłem na obiad.
I założywszy ręce w szerokie rękawy surduta, pochylił się na poręcz krzesła.