Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/209

Ta strona została przepisana.

Z ciemnej, porannej chmury wynurzyło się złote, majowe słońce. Ku laskowi królewskiemu spieszyło kilku żandarmów, za nimi toczyła się stara dorożka.
W tem padły dwa strzały — z pomiędzy drzew wzniosły się dwa obłoki białego dymu.
Żandarmy puścili koniom wodze, dorożka ruszyła raźniej, a za kilka minut stanęli wszyscy na miejscu.
Na otwartej polance, z pistoletem w ziemię spuszczonym, stał Otton, martwy jak posąg. Kilkanaście kroków przed nim, gdzie stał jego przeciwnik, była kałuża krwi. Więcej nie było nikogo, tylko daleko między krzakami przedzierały się dwie pary epoletów.
— Bierzcie go, to mój syn, bierzcie i wiążcie! — krzyknął stary negocjant i upadł jak nieżywy na ziemię.
Żandarm w imieniu ustawy przytrzymał przestępcę, drugi obiegł cały lasek do koła, ale nigdzie nie było ani żywego ducha.
Władza miejscowa porozsełała ajentów na wszystkie części miasta, ale żaden z nich nie przyniósł pożądanej wieści. Jeden tylko przyniósł raport, że właśnie o tej godzinie odbywał kurs zakładowy książę Thurn z jakimś polskim grafem na drodze, prowadzącej do Dąbczyna.

A po całem mieście gruchnęła wieść, że syn negocjanta, chcąc się ocalić od pojedynku z jakąś wysoko położoną osobą, sam miejsce pojedynku władzy denuncjował.



V.

Na drugi dzień po tem szczególnem zdarzeniu dosyć wesoło było w zamku dąbczyńskim. W małym saloniku o żółtem obiciu siedziała Janina na amarantowej kanapie i pieściła się z prześliczną papugą, która jej coś do ucha szeptała. Koło niej siedziała Terenia, trzymając z pewnem omdleniem swe białe, przezroczyste ręce na rogu stoliczka.
Janina miała oczy wilgotne, jakby płakała, ale na jej pięknej twarzy malowała się pusta wesołość.
— Tereniu, Tereniu, ja jestem szczęśliwa! — mówiła do biednej idjotki — ach! ty nie znasz tego szczęścia, co to jest, być kochaną!